11/10/2012

Destiny or fate?


Jestem trochę jak Antygona. To przerażające, ale z każdym dniem zdaję sobie sprawę, że moim życiem kieruje fatum. Albo może lepiej – przeznaczenie. „Fatum” ma dość pejoratywny wydźwięk, znaczy nic innego jak „zły los”. Na fatum nikt nie ma wpływu, a wszystko prowadzi do jednej wielkiej tragedii, klęski. W moim życiu jest troszkę inaczej. Niby pracuję codziennie nad jakimś większym zadaniem, mam jeden cel, który próbuję osiągnąć, po kolei, powoli i ciężką pracą. A potem i tak laury zbiera ktoś, kto ma po prostu szczęście. Ja tego szczęścia nie posiadam, ja posiadam „przeznaczenie”, które zazwyczaj nie ma nic wspólnego z powodzeniem. Nie lubię dostawać życzeń „zdrowia i szczęścia!”… nie ma dnia żebym nie zrobiła sobie krzywdy, nie nabawiła się kontuzji, nie obudziła się z migreną, nie szła spać z bolącymi kolanami, albo nie dołączyła do mojej pokaźnej kolekcji kolejnej ślicznej blizny. Nigdy również nic nie wygrałam – czy to w lotto, czy w chipsach… nie wygrywam konkursów, które polegają na „wysyłaniu czegoś” – nawet jeśli są to moje wiersze, zdjęcia czy opowiadania. Kiedy osiągam sukces odbywa się drogą bezpośrednią – ludzie oceniający moją twórczość, pracę czy talent WIDZĄ MNIE, słuchają mnie na żywo, rozmawiają ze mną… Mam wrażenie, że w każdym innym przypadku moje zgłoszenia po prostu giną gdzieś na poczcie albo w bezdennej torbie listonosza… A ludzie wciąż życzą mi zdrowia i szczęścia! A może to i dobrze? Przecież właśnie tego wciąż mi brakuje…
Ale miałam mówić o fatum. Pardon. O przeznaczeniu. W Matrixie (jednym z moich ukochanych filmów) bohaterowie próbują uciec przed takim właśnie „losem” – przed czymś, na co nie mają wpływu. Bo przecież każdy z nich jest uwięziony w Matrixie. W pierwszej części tej trylogii, Wyrocznia przepowiada głównemu bohaterowi, że niestety, przykro jej, ale nie jest on Wybrańcem. Więc główny bohater próbuje zrobić wszystko, aby choć trochę zbliżyć się do postawy i umiejętności Wybrańca. Koniec końców okazuje się, że Wyrocznia umyślnie podała fałszywą przepowiednię, aby Wybraniec nie spoczął na laurach. Jaki z tego morał? Że przeznaczenie ISTNIEJE, i „soooorry” ale nikt przed nim nie ucieknie. Smutne czy nie – u mnie jest tak samo.
A teraz przykłady – mojego chłopaka (z którym jestem ponad pięć lat) poznałam zupełnie przypadkowo – 200 kilometrów od miejsca zamieszkania, i jak się potem okazało – nie dość, że mieszkaliśmy w jednej miejscowości, to jeszcze chodziliśmy do jednego gimnazjum – a to wcale nie jest jakaś wielka szkoła. Mojego cudownego pieska wybrałam przypadkowo – szukałam Yorka; po jednego już nawet jechałam, kiedy w połowie drogi okazało się, że już jest sprzedany. Szukałam dalej pieska o rasie: Yorkshire Terrier (malutki, do torebki – tak, wiem, żenujące). Znalazłam ofertę, pojechałam, kupiłam. Okazało się, że oferta dotyczyła rasy York Biewer. Zorientowałam się na drugi dzień. Mam teraz w domu ślicznego sześcio-kilowego klocuszka, którego niestety nie wsadzę do żadnej torebki, ale za to nie trzęsie się, jest wystarczająco duży aby bawić się z większymi psami, i zna mnóstwo komend. Mogłabym tak opowiadać w nieskończoność, ale po co Was zanudzać. Ostatni przykład – zapisując się na WF na studiach zaciął mi się komputer (wszystko działo się drogą elektroniczną) i nie zdążyłam zapisać się na ukochaną jogę. Byłam wściekła. Jedyne, co mi zostało to wolne miejsce na fitnessie. Powiem tak – zadowolona nie byłam. Jak się później okazało trafiła mi się grupa niesamowitych, zabawnych dziewczyn, wyluzowana nauczycielka i minimalny wysiłek na zajęciach. Co by było gdybym wybrała jogę? Harówa, pot, łzy i jeszcze kilka innych minusów, o których z grzeczności nie wspomnę. Może to przeznaczenie nie jest takie złe.
Może nie jest, ale fakt że w całym wagonie pociągowym są tylko dwie „metalowe wycieraczki”, a ja musiałam zemdleć właśnie na jedną z nich jest mało pozytywny. Do mojej, wspomnianej wcześniej kolekcji, dołącza właśnie kolejny biały kruk – wielka, łukowata blizna z czterema śladami po szwach.


I'm a bit like Antigone. It's scary, but with each passing day, I realize that my life is directed by fate. Or maybe – destiny. "Fate" has got a pejorative tone, it means nothing more than "bad luck". Nobody has got an influence on fate and all of that leads to a great tragedy, a disaster. My life is a little different. Every day I work on some tasks, I have one goal that I'm trying to achieve, piece by piece, slowly. And then, someone who only has got luck gets a prize. I don’t have luck, I have a "destiny" instead, which usually has nothing to do with success. I don’t like receiving wishes "health and happiness”... Each day I do hurt myself,  get contusion, wake up with migraine, go to bed with aching knees and join another lovely scar to my extensive collection. Also I’ve never won anything – whether in a lottery, or in packets of potato chips... I don’t win competitions, which rely on "sending something" – even if there’re my poems, photos, stories. I achieve success in a direct way – people evaluate my work, skills and talent when they’re looking at me, listening to me, talking to me in face to face conversation. I feel that in any other case, my application just disappears somewhere at the post office or in the bottomless postman’s bag... and people still wish me “health and happiness”! However, maybe it is a good thing? After all, that's what I still do not own.
But I was talking about fate. Pardon. About destiny. In The Matrix (one of my favorite movies) characters try to escape from "fate". Each one is trapped in the Matrix. In the first part of the trilogy, the Oracle predicts that the main character, unfortunately, isn’t the Chosen One. So the main character tries to do everything to have at least some of the skills of the Chosen One. In the end it turns out that the Oracle gave a false prophecy deliberately. What is the moral of the story? THERE IS a destiny, and "soooorry" but no one can escape from it. Sad or not – my case is the same.
And now examples – my boyfriend (with whom I have been more than five years) I met quite by the accident – 200 kilometers from home, and as it turned out – not only had we lived in the same city, we also had been in the same high school… I’ve chosen my wonderful dog accidentally – I was looking for Yorkshire Terrier (tiny, which fits to a purse – yes, I know, it’s pathetic). I found one, I bought it. It turned out that the offer referred to York Biewer. I realized that the next day. Now I have a lovely six-kilo-dog, who unfortunately doesn’t fit to any purse, but he is big enough to play with larger dogs, and knows a lot of commands. The last example – while signing up for physical education, my computer stopped working and I couldn’t subscribe to the beloved yoga. I was furious. The only free place was at fitness exercises. Well, I wasn’t happy. As it turned out I joined a group of amazing, funny girls, cool teacher and minimal effort at the gym. What would have happened if I had chosen yoga? Toil, sweat, tears and many other drawbacks, which I won’t mention... Maybe this whole destiny is not so bad.
However, the fact that in the whole carriage there are only two "metal mats" and I had to faint squarely on one of them isn’t very positive. To my above-mentioned collection, I’m adding another rara avis – a big, curved scar with four stitches.