2/05/2013

Adulthood


Kiedy wiemy, że jesteśmy dorośli? Albo najpierw – kiedy wiemy, że zaczynamy dojrzewać? Tak, tak. Ja znam tą historię o buncie, dojrzewaniu „płciowym”… Ale skupmy się na tym takim „dorosłym zachowaniu” – i nie mam na myśli od razu bycia odpowiedzialnym za czyjeś życie czy wychowywaniu trójki dzieci…

Ja wiem, kiedy zaczynałam „bycie dorosłą”. Pamiętam jak byłam mała i chciałam koniecznie zachowywać się tak, jak moja mama: nosić obcasy, malować się… Mama jednak nie pozwala mi na to – czasem mogłam pobawić się tak w domu (mam kilka bardzo upokarzających zdjęć z tamtego okresu). Ale pamiętam też, że chciałam ZAPRASZAĆ KOLEŻANKI NA KAWĘ. Chciałam pić z nimi kawę i rozmawiać. Tylko. I kiedyś zaprosiłam moją koleżankę Olę. Oczywiście nie piłyśmy kawy, tylko herbatę, babcia dała nam ciasteczka, a my usiadłyśmy w pokoju i zaczęłyśmy ROZMAWIAĆ. Ta nasza rozmowa trwała może z dwie minutki, bo zaraz zaczęłyśmy bawić się lalkami. Wtedy wiedziałam, że to jeszcze nie jest TO – dotarło do mnie, że nie jestem jeszcze gotowa na siedzenie przy kawie i rozmawianie… Teraz – jest to moja ulubiona czynność. Lubię (jak Monika Richardson w reklamie) usiąść i porozmawiać przy dobrej kawie. (Dobra kawa to nawet zwykła rozpuszczalna kawa z biedronki – nie znam się na kawach, po prostu uwielbiam ich smak.)

Druga rzecz – pamiętam jak wpisywałam się komuś do Złotych Myśli. Pytanie nr 178 brzmiało – czy lubisz słuchać muzyki? Kto NIE lubi słuchać muzyki?! Hm… ale słuchać muzyki w taki sposób, że siedzisz w fotelu i nie robisz nic innego tylko masz słuchawki w uszach i mp3 w ręce (wtedy to discmana) i słuchasz. Próbowałam tak zrobić – włączyłam muzykę (pewnie z walkmana) i usiadłam. Nie dało się wytrzymać! Tak mnie to nudziło, że poszłam z tym moim nieszczęsnym walkmanem na dwór, przejść się, zaraz spotkałam moje koleżanki i zaczęłam się z nimi bawić… I to był koniec mojego słuchania muzyki. Z kolei teraz mogę właśnie nałożyć słuchawki na uszy i myśleć… albo nie myśleć…

moja kuzynka
Po takim małych rzeczach, czynnościach wiemy, że zmieniamy się. Że dojrzewamy i może nawet stajemy się doroślejsi. Że wystarczą nam inne rzeczy do „zabawy”. Nie musimy biegać po podwórku i krzyczeć. Ale ja właśnie CHCIAŁABYM biegać po podwórku i krzyczeć, i spędzać całe dnie na drzewie czy na trzepaku.

Ale teraz musi mi wystarczyć kawa…
Przecież jestem dorosła. 

1/13/2013

Magic space


Tytuł wszystko wyjaśnia. Tym, którzy są wiecznymi marzycielami, artystami, są zakochani ze wzajemnością, lub noszą w sobie duszę dziecka. Tymi, dla których „czucie i wiara przemawiają silniej niż mędrca szkiełko i oko”. Z kolei dla tych, którzy czytając to (? są tacy ?) patrzą ze zdziwieniem w ekran i może nawet komentują – ona nie jest normalna = to poetka – termin "magiczna przestrzeń" nie znaczy nic. Tej drugiej grupie postaram się wytłumaczyć to, jak najlepiej potrafię. Postaram się wyrazić jak najmniej literacko.
Magiczna przestrzeń – miejsce.
Hm… inaczej…
Magiczna przestrzeń – miejsce, w którym czujesz się swobodnie.
Nie. Swobodnie można się czuć w sklepie z ciuchami.
Magiczna przestrzeń – naturalne miejsce, w którym czujesz się swobodnie.
Swobodnie? Że można rozebrać się i biegać nago po łące?
Magiczna przestrzeń to takie miejsce, w którym czujesz się wyjątkowo, które sprawia, że odrywasz się od rzeczywistości, czujesz przyjemne, delikatne ukłucie w żołądku i doświadczasz tego miejsca każdym zmysłem.
No mniej literacko w moim przypadku, nie dało się tego opisać.
Marzysz o tym miejscu, czujesz jego zapach, dotykasz powietrza w tej magicznej przestrzeni, słyszysz to miejsce, smakujesz je i widzisz – widzisz je oczami (duszy). Tęsknisz za nim, wracasz do niego w marzeniach, relaksujesz się myśląc o nim, ale jednocześnie pobudza Cię ono do działania.
Zastanów się – na pewno znasz takie miejsce…?

Las Caletillas – całe miasteczko. Bez zbyt wielu turystów, z lokalną społecznością i oceanem uderzającym o wybrzeże, na którym stoi Twój mały biały domek.

Pole koło gospodarstwa mojego wujka. Nie wygląda jak pole ze znanych filmów – piękne zabudowania gospodarskie, krówki na łące i mieszkanki noszące kolorowe chusty. Ale mam tu złote kłosy, błękitne niebo i drogę, przez którą przejeżdża tylko kilka samochodów na godzinę.

Staw (raczej powinnam powiedzieć – zbiornik przeciwpożarowy) niedaleko mojego rodzinnego domu. Nierówny teren, wilgotne powietrze, gęsty las.

Moich magicznych miejsc jest jeszcze więcej, ale pozwólmy im rozwijać się spokojnie w mojej wyobraźni…


11/10/2012

Destiny or fate?


Jestem trochę jak Antygona. To przerażające, ale z każdym dniem zdaję sobie sprawę, że moim życiem kieruje fatum. Albo może lepiej – przeznaczenie. „Fatum” ma dość pejoratywny wydźwięk, znaczy nic innego jak „zły los”. Na fatum nikt nie ma wpływu, a wszystko prowadzi do jednej wielkiej tragedii, klęski. W moim życiu jest troszkę inaczej. Niby pracuję codziennie nad jakimś większym zadaniem, mam jeden cel, który próbuję osiągnąć, po kolei, powoli i ciężką pracą. A potem i tak laury zbiera ktoś, kto ma po prostu szczęście. Ja tego szczęścia nie posiadam, ja posiadam „przeznaczenie”, które zazwyczaj nie ma nic wspólnego z powodzeniem. Nie lubię dostawać życzeń „zdrowia i szczęścia!”… nie ma dnia żebym nie zrobiła sobie krzywdy, nie nabawiła się kontuzji, nie obudziła się z migreną, nie szła spać z bolącymi kolanami, albo nie dołączyła do mojej pokaźnej kolekcji kolejnej ślicznej blizny. Nigdy również nic nie wygrałam – czy to w lotto, czy w chipsach… nie wygrywam konkursów, które polegają na „wysyłaniu czegoś” – nawet jeśli są to moje wiersze, zdjęcia czy opowiadania. Kiedy osiągam sukces odbywa się drogą bezpośrednią – ludzie oceniający moją twórczość, pracę czy talent WIDZĄ MNIE, słuchają mnie na żywo, rozmawiają ze mną… Mam wrażenie, że w każdym innym przypadku moje zgłoszenia po prostu giną gdzieś na poczcie albo w bezdennej torbie listonosza… A ludzie wciąż życzą mi zdrowia i szczęścia! A może to i dobrze? Przecież właśnie tego wciąż mi brakuje…
Ale miałam mówić o fatum. Pardon. O przeznaczeniu. W Matrixie (jednym z moich ukochanych filmów) bohaterowie próbują uciec przed takim właśnie „losem” – przed czymś, na co nie mają wpływu. Bo przecież każdy z nich jest uwięziony w Matrixie. W pierwszej części tej trylogii, Wyrocznia przepowiada głównemu bohaterowi, że niestety, przykro jej, ale nie jest on Wybrańcem. Więc główny bohater próbuje zrobić wszystko, aby choć trochę zbliżyć się do postawy i umiejętności Wybrańca. Koniec końców okazuje się, że Wyrocznia umyślnie podała fałszywą przepowiednię, aby Wybraniec nie spoczął na laurach. Jaki z tego morał? Że przeznaczenie ISTNIEJE, i „soooorry” ale nikt przed nim nie ucieknie. Smutne czy nie – u mnie jest tak samo.
A teraz przykłady – mojego chłopaka (z którym jestem ponad pięć lat) poznałam zupełnie przypadkowo – 200 kilometrów od miejsca zamieszkania, i jak się potem okazało – nie dość, że mieszkaliśmy w jednej miejscowości, to jeszcze chodziliśmy do jednego gimnazjum – a to wcale nie jest jakaś wielka szkoła. Mojego cudownego pieska wybrałam przypadkowo – szukałam Yorka; po jednego już nawet jechałam, kiedy w połowie drogi okazało się, że już jest sprzedany. Szukałam dalej pieska o rasie: Yorkshire Terrier (malutki, do torebki – tak, wiem, żenujące). Znalazłam ofertę, pojechałam, kupiłam. Okazało się, że oferta dotyczyła rasy York Biewer. Zorientowałam się na drugi dzień. Mam teraz w domu ślicznego sześcio-kilowego klocuszka, którego niestety nie wsadzę do żadnej torebki, ale za to nie trzęsie się, jest wystarczająco duży aby bawić się z większymi psami, i zna mnóstwo komend. Mogłabym tak opowiadać w nieskończoność, ale po co Was zanudzać. Ostatni przykład – zapisując się na WF na studiach zaciął mi się komputer (wszystko działo się drogą elektroniczną) i nie zdążyłam zapisać się na ukochaną jogę. Byłam wściekła. Jedyne, co mi zostało to wolne miejsce na fitnessie. Powiem tak – zadowolona nie byłam. Jak się później okazało trafiła mi się grupa niesamowitych, zabawnych dziewczyn, wyluzowana nauczycielka i minimalny wysiłek na zajęciach. Co by było gdybym wybrała jogę? Harówa, pot, łzy i jeszcze kilka innych minusów, o których z grzeczności nie wspomnę. Może to przeznaczenie nie jest takie złe.
Może nie jest, ale fakt że w całym wagonie pociągowym są tylko dwie „metalowe wycieraczki”, a ja musiałam zemdleć właśnie na jedną z nich jest mało pozytywny. Do mojej, wspomnianej wcześniej kolekcji, dołącza właśnie kolejny biały kruk – wielka, łukowata blizna z czterema śladami po szwach.


I'm a bit like Antigone. It's scary, but with each passing day, I realize that my life is directed by fate. Or maybe – destiny. "Fate" has got a pejorative tone, it means nothing more than "bad luck". Nobody has got an influence on fate and all of that leads to a great tragedy, a disaster. My life is a little different. Every day I work on some tasks, I have one goal that I'm trying to achieve, piece by piece, slowly. And then, someone who only has got luck gets a prize. I don’t have luck, I have a "destiny" instead, which usually has nothing to do with success. I don’t like receiving wishes "health and happiness”... Each day I do hurt myself,  get contusion, wake up with migraine, go to bed with aching knees and join another lovely scar to my extensive collection. Also I’ve never won anything – whether in a lottery, or in packets of potato chips... I don’t win competitions, which rely on "sending something" – even if there’re my poems, photos, stories. I achieve success in a direct way – people evaluate my work, skills and talent when they’re looking at me, listening to me, talking to me in face to face conversation. I feel that in any other case, my application just disappears somewhere at the post office or in the bottomless postman’s bag... and people still wish me “health and happiness”! However, maybe it is a good thing? After all, that's what I still do not own.
But I was talking about fate. Pardon. About destiny. In The Matrix (one of my favorite movies) characters try to escape from "fate". Each one is trapped in the Matrix. In the first part of the trilogy, the Oracle predicts that the main character, unfortunately, isn’t the Chosen One. So the main character tries to do everything to have at least some of the skills of the Chosen One. In the end it turns out that the Oracle gave a false prophecy deliberately. What is the moral of the story? THERE IS a destiny, and "soooorry" but no one can escape from it. Sad or not – my case is the same.
And now examples – my boyfriend (with whom I have been more than five years) I met quite by the accident – 200 kilometers from home, and as it turned out – not only had we lived in the same city, we also had been in the same high school… I’ve chosen my wonderful dog accidentally – I was looking for Yorkshire Terrier (tiny, which fits to a purse – yes, I know, it’s pathetic). I found one, I bought it. It turned out that the offer referred to York Biewer. I realized that the next day. Now I have a lovely six-kilo-dog, who unfortunately doesn’t fit to any purse, but he is big enough to play with larger dogs, and knows a lot of commands. The last example – while signing up for physical education, my computer stopped working and I couldn’t subscribe to the beloved yoga. I was furious. The only free place was at fitness exercises. Well, I wasn’t happy. As it turned out I joined a group of amazing, funny girls, cool teacher and minimal effort at the gym. What would have happened if I had chosen yoga? Toil, sweat, tears and many other drawbacks, which I won’t mention... Maybe this whole destiny is not so bad.
However, the fact that in the whole carriage there are only two "metal mats" and I had to faint squarely on one of them isn’t very positive. To my above-mentioned collection, I’m adding another rara avis – a big, curved scar with four stitches.

8/30/2012

Daydream


W Stanach rodzice nadają swoim pociechom (nie)zwykłe imiona. Jest tutaj Jabłuszko, Koc, Bluszcz czy Chochlik. Gdybym ja urodziła się w tym wielkim kraju, mama powinna przypisać mi imię Dreamer. Całe moje życie, odkąd pamiętam, aż po dziś dzień, nic innego nie zabiera mi tyle czasu co marzenie. Marzę o wszystkim, o karierze top modelki, o darze zatrzymywania czy cofania czasu, o domku w Prowansji, o wieczorze spędzonym we włoskiej restauracji, o możliwości obdarowania rodziny czy przyjaciół niesamowitymi prezentami jak podróż na Bali. Marzę i wyobrażam sobie różne rzeczy. Wizualizuję. Pamiętam różne sceny z mojego cudownego dzieciństwa – niektóre lepiej, inne przez mgłę. Kiedy miałam może cztery lata kładłam się na sofie, na plecach, z głową zwisającą do góry nogami i wzrokiem utkwionym w sufit. Natychmiast przenosiłam się do innego świata – takiego, w którym stąpałabym po suficie, przeskakując między żyrandolami… Jako dorosła osoba (podobno dorosła, mój dowód osobisty potwierdza osiągnięcie przeze mnie wieku pełnoletności) wciąż powracam do świata marzeń. Wdycham zapach letniego wieczoru, zamykając oczy, wyobrażając sobie bieszczadzką łąkę… i siebie,  pośród wysokich wypłowiałych traw, na tle zachodzącego słońca, przysłoniętego ciemnoszarymi chmurami…
Zdecydowanie, imię Marzycielka pasowałoby do mnie IDEALNIE.


In the U.S. parents give their children (un)common names. There is Apple, Blanket, Ivy and Pixie. If I was born in this big country, mom should assign me the name: Dreamer. All my life, since I can remember, to this day, nothing else takes as much time as my daydream. I dream about being a top model, the gift of stopping or reversing the time, about the house in Provence, an evening in the Italian restaurant, the possibility of giving the amazing gifts such as a trip to Bali. I dream and imagine things. Visualize. I remember various scenes from my wonderful childhood... When I was four I used to lie on the sofa, on my back, with my head hanging upside down and staring at the ceiling. At once, I moved to the different world - one in which I was walking on the ceiling, jumping between the chandeliers ... As an adult (my identity card confirms my age of consent) I still return to the world of dreams. Inhaling the scent of a summer evening, closing my eyes, I'm dreaming about the Bieszczady's meadow ... and myself, surrounded by tall faded grass, in the background of the setting sun, obscured by  dark gray clouds... 
Definitely, the name: Dreamer would suit me PERFECTLY.

8/13/2012

A small part of summer

Lato to szczególny czas. Letnie noce są z reguły ciepłe i krótkie. W moim rodzinnym domu, przed snem, zawsze przysłuchiwałam się świerszczom, rechoczącym żabom i śpiewającym słowikom. Patrzyłam na granatowe niebo, na którym ktoś zawiesił srebrny księżyc. Wdychałam całą piersią zapach lata, wakacji, beztroski. Teraz kiedy mieszkam w dużym mieście brakuje mi tego. Chociaż w głębi duszy wiem, że niektóre doświadczenia powinny pozostać wspomnieniami. 
W każde wakacje odwiedzam moją rodzinę na wsi. I to nie są żadne agroturystyczne wczasy. To ciężka praca bez dnia wolnego. To zdanie się na kapryśną pogodę. Nie ma pasących się krówek na zielonej łące, ani złotych łanów zboża koszonych o określonej porze. Nie ma gąsek, kaczuszek ani kurczaczków. A szkoda - bo czy nie o to "chodzi" na wsi? Dla mnie najważniejsze jest to, że spotykam się tam z moją niesamowitą rodziną, najbardziej gościnnymi ludźmi na świecie; również to, że czasem mogę im pomóc (jak choćby obrać ziemniaki na obiad); to, że po pomidory chodzi się do ogródka, a nie do sklepu... 
Lato to dla mnie wyjątkowy czas. O lecie mogłabym napisać piosenkę, wiersz, powieść albo i trylogię. Ale te dwa wspomnienia powinny wystarczyć na dobry początek.

Summer is a special time. Summer nights are usually warm and short. In my family home, before bedtime, I used to listen to crickets, chortling frogs and singing nightingales. I looked at the blue sky, where someone hung a silver moon. I used to breathe in the smell of summer, vacations, easiness. Now, while living in a big city, I miss it. Although, I know that some experiences should stay memories. 
In every summer I visit my family in the countryside. But this is not a vacation. It's a hard work without a day off. Thinking about a capricious weather. There are no pretty cows grazing on the green meadow, or the golden cornfields cut at a certain time. There are no geese, ducks or chickens. It's a pity... But for me the most important is that I meet there my amazing family, the most hospitable people in the whole world, also the fact that sometimes I can help them (like peeling potatoes for dinner), and I go to the garden for tomatoes, not to the shop... 
Summer is a special time for me. About summer I could write a song, poem, novel or even the trilogy. But these two memories should be enough at the beginning.

8/02/2012

True inspirations

Czy zastanawialiście się kiedyś, co Was inspiruje? Tak „od środka”? Czy istnieje, coś takiego, co motywuje Was do przemyśleń  i działania? Nie mówię tu o pełnym żołądku po imieninowym obiadku u cioci czy o czarnobiałym  zdjęciu jeans’owych spodenek z flagą USA. Zastanówcie się, czy jest coś dzięki czemu czujecie miłe motylki w brzuchu, coś co przywołuje wspomnienia z beztroskiego dzieciństwa, coś dzięki czemu chwytacie za pióro i zaczynacie pisać powieść? Albo coś, co pozwala Wam wyjść z domu sprzed ekranu komputera, nie brać ze sobą ani telefonu, ani mp3 (!), ruszyć przed siebie szukając cichego lasu czy łąki, położyć się w trawie i pomyśleć…? Ja takie coś znalazłam. I odnajduję TEGO coraz więcej.
Na pewnej stronie (pinterest) przypadkowo znalazłam użytkowniczkę o nick’u „Dona Glosup”. Wkleja ona zdjęcia z różnych stron, które ją osobiście INSPIRUJĄ. Czemu jest taka wyjątkowa (dla mnie)? Bo spośród miliardów różnych zdjęć w całej sieci wybiera takie, jakby czytała mi w myślach! Każde z nich ma swoje miejsce w moim sercu i przypomina mi o moim własnym dzieciństwie… Nie wiem, w jakim stopniu te zdjęcia są profesjonalne, a w jakim to „kompletna amatorka” ale wiem jedno – czuję na sobie wiejący wiatr, promienie jesiennego słońca, czuję zapach bzu i konwalii i z całego serca chciałabym zamieszkać w tych specyficznych wiejskich chatkach – doświadczam tego, co jest na tych zdjęciach…
Muzyka. Ciężko mi znaleźć tak „magiczne” piosenki, jakimi właśnie są TE zdjęcia. Jednak jakiś czas temu trafiłam na kawałek polskiego (!) zespołu Twilite (nie kojarzyć z „Twilight”!) o tajemniczej nazwie: Fire. Z miejsca się zakochałam. Słowa, melodia, wykonanie, teledysk. To wszystko to JA (no, może nie fragment o grzebaniu ciała ;)). Długo wstrzymywałam się od wgrania tego kawałka na moją mp3. Bałam się, że ta piosenka może się znudzić. Po wgraniu jednak, wciąż jak słyszę ją w swoich słuchawkach, to przełączam na następną – zwykła poranna jazda autobusem na uczelnię nie jest dobrą oprawą dla „Fire”.
Zapach. Hmm… Dawno temu, jadąc na kolonię, dostałam od cioci mgiełkę do ciała o zapachu pomarańczy. Jednak od ok. 10 lat nie znalazłam jej ponownie w sklepie… A szkoda, bo jakiś czas po wakacjach, wąchając już pustą buteleczkę, wracałam duchem do tamtych beztroskich chwil w słowackich górach… Ah! Nie mogę zapomnieć o koperku, o świeżym/suszonym/mrożonym koperku. Latem, kiedy całe dnie spędzałam na podwórku, bawiąc się jak jedno z „Dzieci z Bullerbyn ”, babcia wołała mnie z okna w kuchni: OBIAAAD! I pamiętam jak na młode ziemniaczki sypała koperek… Niesamowity zapach.
Liczby, daty, nazwy, imiona… Czyli moje urodziny w Świętojanki (nie mylić z wigilią świętojańską, mówię o tym święcie „dzień po”;)) : cyfry, które tworzą moją ukochaną liczbę 6, szósty miesiąc w roku – czerwiec, i to, że Sobótka to słowiańskie święto miłości. Moje imię, które zostało mi nadane po ponad tygodniu bezimienności – wybrała mi Mama, która stwierdziła, że: „jej imię przekręcano, to moje też niech przekręcają”. Ot tak, żebym była „wyjątkowa”… I wiem, że dla mojej Mamy zawsze taka będę. Bo dla mojej Mamy INSPIRACJĄ JESTEM JA. 


Have you ever wondered what inspires you? "From the inside"? Is there something that motivates you to think and act? I'm not talking about a full stomach after Auntie delicious dinner or a black-and-white photo of jeans shorts with the US flas. Consider, if there is something which makes you feel butterflies in your stomach, something that evokes memories of carefree childhood, something that makes you start writing a novel? Or something that allows you to leave home from the computer screen, do not take with you a phone or mp3 (!), to move ahead seeking a quiet forest or meadow, lay in the grass and think ...? I found such a thing. And I'm finding this more and more often. 
I accidentally found a user "Dona Glosup" on Pinterest. She pastes pictures which inspires her. Why is she so special (for me)? Because from the billions of different images across the network she chooses the same as if  she's reading in my mind. Each of them has a place in my heart and reminds me of my own childhood ... I don't know if these pictures are professional or not but I do know one thing - I feel a blowing wind, the autumn sun, I feel scent of lilac and lily and wholeheartedly I would like to live in these specific rural huts - I experience what is in these photos ...
Music. It's hard for me to find that "magic" songs, which are like these pictures. But some time ago I found a song of Polish (!) band Twilite (not confuse with "Twilight"!) with a mysterious name: Fire. I fell in love. The words, melody, performance, music video. It's all ME (well, maybe not a fragment of burying the body;)). I didn't want to upload this song on my mp3. I was afraid that this song can become boring for me. After uploading, however, when I hear it in my headphones, I switch to the next one - the usual morning bus ride to school is not a good setting for the "Fire".
Smell. Hmm ... A long time ago, in holidays, I got from mu aunt a body mist with the scent of oranges. However, since about 10 years I couldn't find it again in a shop ... A pity, because some time after the holidays, when I was smelling the empty bottle, my soul came back to those carefree moments in the Slovak mountains ... Ah! I cannot forget about a dill, fresh / dried / frozen dill. In summer, when I spent all day in the yard, playing as one of the "Children of Bullerbyn" grandmother called me from a window in the kitchen: DINNEEER! I remember how she poured the dill on potatoes ... amazing fragrance.
Numbers, dates, names,... That is my birthday in Świętojanki (not to confuse with St. John's Eve, I'm talking about the feast "day after";)): plus the sixth month of the year - June (six is my fav number), and a fact that this day is a Slavic festival of love. I was given my name after more than a week of namelessness - my mother chose this by saying: "her name was always confusing, so with my name people will be also making mistakes". By this thing, I became "special"... And I know that for my mother I always will be special. Because, for my mother, the biggest inspiration is her daughter. 

7/29/2012

Introduction


Wróciłam. Do bloga. Bo pisać nigdy nie przestałam. Nawet jeśli nie używałam do tego ani klawiatury laptopa, ani pióra wiecznego. Pisałam gdzieś "w środku", w głowie... Kurczę, nie lubię wstępów. Moje szkolne rozprawki pisane "na brudno" zawsze rozpoczynały się od rozwinięcia. Także nie przedstawię Wam szczegółowego planu mojego bloga. Nie chcę pisać: "to nie będzie kolejny blog o modzie", bo sama nie wiem jak to się rozwinie. Gdzieś w głębi duszy podejrzewam, że zobaczycie tu coś niesamowitego. Moje inspiracje, myśli, wspomnienia. Ujarzmione. Mniej lub bardziej. 

Na zdjęciu - ja. Bez żadnego Instagram'u, lustrzanki, polaroida.  


I came back. To the blog. But I never stopped writing. Even if I did not use my keyboard or a fountain pen. I were writing somewhere "inside", in my head ... Gosh, I do hate introductions. My school essays written in scratchpad always began with a development. Also, I won't present a detailed plan of my blog. I don't want to write: "This isn't another blog about fashion" because I do not know how it will develop. Somewhere deep down I suspect you'll find something amazing here. My inspirations, thoughts and memories. Tamed. More or less.

In the picture - me. Without any Instagram thing, SLR, Polaroid.